Czasem na wyjazdach jest pechowo. Nagromadzenie pecha na tym wyjeździe było solidne. Pierwsza dała o sobie znać choroba Hani. Symptomy były widoczne już w sobotę rano, ale pomysleliśmy- cóż to jest 37,2 stopnia, może się rozejdzie po kościach… mimo, że wiedzielismy, że dzień wcześniej rozchorowała się pani z przedszkola, do którego Hania właśnie zaczęła chodzić. Ale przeciez Hania w ogóle nie choruje! Jedźmy, weźmy paracetamol na wszelki wypadek, górskie powietrze pomoże! Jak się później okazało, pierwszy raz w historii przedszkola na grypę poległa prawie cała kadra. Hania również- w niedzielę rano obudziła sie z kaszlem i gorączką… ale z jakim pięknym widokiem 😉 No i oczywiście matkę karmiącą też dopadło – pierwsza taka choroba od kilkunastu lat! Acha, paracetamolu dziecięcego jednak zapomnieliśmy.
Jak wiadomo nieszczęścia chodzą parami, więc do pary z chorobami mieliśmy zwariowaną pogodę. Frontową, wietrzną- nic tylko siedzieć w domu przy kominku. Na szczęście kominek był, dom trafił nam się piękny, a kompanów do gier towarzyskich i rozmów nie brakowało. Z bezpiecznej bazy ogladaliśmy zatem chmurne widowiska nad Tatrami, świerki chylące się ku chałupie i z lekką obawą słuchaliśmy w nocy deszczu. Wszak szło ochłodzenie.
Rano obudzilismy sie na lodowej górze. Wjechac nie było trudno, choć stromo i kręto ale jak zjechać?? Podobno drugi raz w ciągu 20 lat, odkąd właścicielka Gosia zamieszkuje chatkę, Rzepiska były aż tak oblodzone. Mieliśmy więc wizję, że zostaniemy na lodowej górze z chorym dzieckiem, chorą matką, bez lekarstw… ale z jakim pięknym widokiem 😉 Po bliższym zapoznaniu się ze stanem drogi i obserwacją poczynań dwóch lokalnych śmiałków zdążających na niedzielną sumę, Wojtek zadecydował, że nie robimy szpitala tam gdzie lekarstw brak. Szczęśliwie, z duszą na ramieniu i kołem na w miarę snieżnym poboczu, zjechaliśmy na dół. Następnie niespiesznie (bo samochód nagle stwierdził że będzie przerywał dopływ paliwa, szarpał i straci moc, a tak że z racji choroby lokomocyjnej, która brutalnie przypomniała sobie o osłabionej Hani…) dotarliśmy do Krakowa i tydzień leczyliśmy się w domu. Choroba oszczędziła połowę naszej rodziny- Wojtka i Manię, która cała afere zniosła nad podziw dobrze.
Koniec końców nie ulepiliśmy bałwana (choć Hania jeszcze w sobotę była tak podekscytowana śniegiem!), nie poszliśmy na tury (krawędzie ojcu rodziny tylko zardzewiały nie spotkawszy sie z podłożem), nie poszliśmy nawet na spacer…. ale jaki piękny mielismy widok 😉 i towarzystwo oczywiście. Pech nie zahamował naszego wyjazdowego pędu i jak tylko trafi sie okazja, to ruszamy ku kolejnej przygodzie.
4 Comments
Oj fakt, widoki piękne. Zdrówka życzymy! My właśnie też w domu … i tak co jakieś dwa tygodnie Ciężko coś zaplanować ale byle do wiosny. Może będzie lepiej Śliczna malutka.
U nas uodparniania ciąg dalszy, 2 tygodnie przedszkola i teraz juz 2gi tydzień choroba…Nie mamy doswiadczenia w tym temacie, ale ponoc tak musi byc…A tak lubimy zimę! Zdrowia i dla Was
Cóż rzec… widok mieliście naprawdę ładny Zdrówka życzę! Żeby pan Gryp sobie szybciutko poszedł. I zadziwiające jest, że cycowe dzieci nic sobie nie robią z mamowych chorób 😉 Też przerabialiśmy, tyle, że w domowych pieleszach. Pozdrowerki!
Oj, początki przedszkola ciężkie. Grypa poszła, bo to było 3tyg temu…teraz przerabiamy gardło i katar. Tak, Mania póki co nie choruje. Mam na to sposób taki, że ja sie najpierw zarazam od Hani i produkuje jej przeciwciała na te wirusy w mleku….taki cud natury Pozdrowerki zwrotne!