Tropiki+rowery tę kombinację wcześniej spotkaliśmy, tropiki + dzieci, nie raz, więc wydawało nam się oczywiste, że tropiki+rowery+dzieci też są wykonalne. Po wyjeździe wiemy, że ta kombinacja w tak krótkim czasie jest mocno wymagająca. ze względu na dużą logistykę i inny banalny powód – klimat! Dla podróżujących samodzielnie bywa uciążliwy, przy dodatkowym obciążeniu (rower) już jest wyzwaniem, a gdy dołożyć do tego jeszcze wydatek energii w związku z dziećmi to… wyzwanie mnoży się razy dwa. To od trudniejszej strony, a od przyjemniejszej i praktycznej – rower to m.in niezależność od lokalnego ruchu. Od czasu podróży do Gruzji, w której objawiła się Hani choroba lokomocyjna, staramy się unikać podroży lokalnymi środkami transportu na dłuższych odcinkach (chyba, że jest to pociąg!)
Trzy tygodnie na Cejlonie to rodzinne gromadzenie wrażeń, które do dziś z Hanią wspominamy. To czas przyglądania się tropikalnej rzeczywistości, a ta była dla nas zupełnie nowa, więc i rodzice mogli podzielać dziecięcą radość odkrywania. Hania poszerzyła swoją wiedzę o wielkości świata, gdy na globusie pokazywaliśmy, gdzie lecimy. I tyle ją dziwiło i tyle miała pytań. A dlaczego panowie na Sri Lance noszą spódniczki, a czy można wieźć 3 skrzynki równocześnie na skuterze, a czy tu też są Święta? A dlaczego te banany są małe? A czy tu w ogóle jest zima? I czy wszyscy na Sri Lance mają ciemną skórę? Manię najbardziej fascynowała jedna rzecz – pieski A, że te przechadzały się czasem sporą grupą, to mała była zachwycona. I jeszcze jedno – uśmiechy! Po powrocie była bardzo zdziwiona, że nikt się do niej nie śmieje z daleka. W tramwaju różnymi minami i uśmiechem próbowała przykuć uwagę współpasażerów, wyciągając na koniec asa z rękawa- naśladowanie szczekania pieska. “Ał, ał, aaaał ał” też nie dało rady.
Nasze dni z dziećmi w podróży, tak jak i w domu, bywały trudne-marudne, ale wydaje mi się, że mimo zmęczenia drogą, byliśmy bardziej wyrozumiali dla naszych dziewczynek. Mieliśmy po prostu dużą motywację, by zebrały jak najwięcej fajnych doświadczeń. Co 3 dni robiliśmy dwudniowe przerwy, odpoczywaliśmy od codziennego pakowania, wczesnego wstawania. Mimo tych przerw od przyczepki, nie było problemów z rytmem dnia. Mania na równi traktowała spanie w przyczepce jak i spanie w nosidle. Zauważyliśmy tylko, że starsza Hania częściej dopytuje nas, co dziś będziemy robić. Więc oswajaliśmy ją wcześniej z planem, lub na bieżąco informowaliśmy, co się będzie działo. A było tak….
Poranek
O 4.45 gdzieś na gorącym wybrzeżu Cejlonu, dźwięk budzika miesza się z szumem wiatraka. Zawsze niedosyt spania, po kilku pobudkach do ząbkującej Marianki, lub po szaleństwie wieczornym, czyli napisaniu relacji do notesika. Wiatrak szumi, czyli gorąco, czyli trzeba jak najszybciej wstać, żeby uciec przed żarem. Szybka konsultacja z Wojtkiem: śpimy jeszcze 15 minut, przecież sakwy spakowaliśmy wieczorem :)) Tym razem rozpoczniemy nasz dzień o 5 rano, lepsze to niż 4.45 – ta godzina brzmi zupełnie absurdalnie w kontekście wakacji.
Królowe hotelowego łoża, Hanka i Marianka, sprytnie opanowały przestrzeń, pozostawiając nam, rodzicom, wąskie pasy “ziemi niczyjej”. Śpią w najlepsze i dobrze, bo ten czas jest dla nas bardzo cenny. W godzinę, z czołówkami udaje nam się sprawnie spakować. Przepraszam, upchnąć w sakwach bagaż, który już dawno stracił idealny kształt, a przecież tak staramy się trzymać przynajmniej wewnętrznych podziałów – sakwa dzieci, sakwa-kuchnia, sakwa kosmetyczna itp itd, a i tak pewne przedmioty-wędrowniczki zwiedzają wszystkie zakamarki naszych bagaży.
6.00. Najpierw wstaje słońce, obwieszczając złotymi refleksami na ścianie, że za chwilę królowe wymkną się Morfeuszowi z ramion. “Jesteśmy prawie spakowani” pada w idealnym momencie, kiedy Mania wita uśmiechem dzień. I zaczyna się jej codzienne odkrywanie świata, nieustępliwe i odważne. Na tym etapie mało wymagające, bo w oswojonej przestrzeni. Hania zaś wstaje niechętnie, musi mieć dobrą motywację, piosenkę, michę płatków z ulubionym bananem – wtedy wstaje. I zaczyna się jej codzienne odkrywanie świata, zadawanie pytań i własne pomysły na wszystko. Śniadanie gotowe przed pobudką dziewczyn, uff! 3 miski płatków owsianych z owocami i jogurtem szybko wypełniają nasze brzuchy i “jesteśmy prawie gotowi” żeby ruszyć. Jeszcze tylko ubieranie dzieci, smarowanie kremem z filtrem, mycie zębów, pakowanie torby podręcznej, nalewanie wody do bidonów, dopakowanie sakw, zapakowanie ich na rowery, zapięcie dzieci w przyczepce, dopakowanie przyczepki, zamontowanie chusty… czy o czymś zapomniałam? Na pewno, ale to się okaże na pierwszych kilometrach, które są czasem dogrywania rowerowych patentów, ostatnim szlifem na naszym kolorowym pociągu. 2 godziny od pobudki gotowi do drogi.
Droga
Udaje się przejechać kilka kilometrów bez zatrzymania?? Niesamowite! Dobrze wszystko zapieliśmy, Hania nie dopomina się o Właśnie Tę Kredkę, której nie może dosięgnąć, bo spadła, Justa nie chce robić zdjęć (bo przecież jedziemy i nie możemy się zatrzymywać). Jedziemy, jest cudownie, chłoniemy, droga, mijanie, przestrzeń, zmysły, idealne tempo, esencja którą ładują się wszyscy rowerzyści. Jest cudownie, bo nie ma wielu aut i możemy wsłuchiwać się w dżunglę, jest cudownie, bo jedziemy w zielonościach odkrywając krótkie historie pobocza. Mkniemy, wietrzyk lekko chłodzi, słońce jeszcze nie doskwiera, Marianka po godzinie zabaw zasypia. “Tata siiiku”! Kurcze, zapomnieliśmy o wizycie Hani w toalecie przed wyjazdem. Gdzie tu sikać, jak wkoło tylu gapiów, psów, pobocze krzaczaste? Skręcamy w boczną dróżkę, załatwiamy potrzebę Hani i wracamy na drogę. Po drodze kupujemy jeszcze obowiązkowo banany i wodę, odbywamy ceremoniał powitalno-pożegnalny (heloł, from Poland, baj baj) i machając ruszamy dalej. Mania szczęśliwie śpi, mimo nagłej zmiany rytmu. Kolejna godzina pedałowania napędzana jest naszym kawowym nałogiem i sporadycznie Hani dopominaniem o przerwę donośnym “Chcęęę wyyyyyjść!!!”. Został nam w głowie pradawny stereotyp przerwy na kawę, jeszcze z pierwszej wyprawy rowerowej do Mołdawii, chwila relaksu, przyjemności, lokalnych klimatów. I trzymamy go, nie puszczamy, mimo że czasem nie udaje nam się napić kawy, bo zwyczajnie nie ma takowej knajpki, czasem kawa niesmaczna (srilankan kofi), a czasem pijemy bardziej biegając za Manią niż siedząc. Gdzie się zatrzymać, mając w przyczepce dwie dziewczyny, w tym jedną idącą raźno przed siebie? Może pod klasztorem buddyjskim… ale tam nie będzie kawy. Decyzję przyspiesza kwękanie z przyczepki i nie zastanawiając się, czy jest to miejsce idealne, zatrzymujemy się w lokalnym barze z ogródkiem.
Przerwa
Miejsce okazuje się być idealne, ale dla zgromadzonej gawiedzi, do oglądania lokalnej atrakcji. Na szczęście dziewczyny nie czują się osaczone, wzorowo trzymają widzów w napięciu, tam poślą uśmiech, tu powiedzą “Maj nejm is Hania” i radości nie ma końca. Mania tupta w te i we wte, po całej scenie, zatrzymują ją tylko kamienie, na których ostrzy zęby i psy, którym nie odpuści “Ał, ał, ałłl, AAAAłł” (jeszcze nie nauczyła się biegać i mówić równocześnie). Na raty udaje się wypić kawę nescafe, która z jogurtem waniliowym smakuje wyśmienicie. Jeszcze tylko szybka zmiana pieluchy, siku Hani i jesteśmy gotowi na ostatni akt: pakowanie dziewczyn do przyczepki. Żeby tylko nie kwękały, bo pomyślą, że to dla nich męka. Żeby rower się nie przewrócił, bo wyjdzie, że nieprzygotowani sprzętowo. Kółeczko wystarczająco gęste, napięcie na twarzach widzów rośnie? Coś tam mruczą, kiwają z uznaniem (pewnie na pasy hi hi). Ktoś odważy się spytać: “Co w razie deszczu?”, a my szybciutko robimy prezentację folii. Cieszą nas te drobne radości, szerzenie rowerowego kaganka oświaty. Jeszcze słodki rytuał “paluszek do paluszka” przed startem i pełny sukces trupy teatralnej, jedziemy dalej. Właściwie tylko raz pakowanie do przyczepki miało histeryczny wydźwięk, kiedy Hania zapragnęła przytulić się do swej podusi, leżącej gdzieś na dnie przepastnego wora. “TERAZ!!!” i ryk. Na nic było tłumaczenie, że ponowne mocowanie wora w upale i poszukiwania podusi to za duża afera na teraz, na nic pocieszania i alternatywy. Płacząca przyczepka i smutne “baj baj”.
A raz było tak…..
Miejsce okazuje się być idealne… żeby poznać lokalne klimaty. Zatrzymujemy się pod maleńka biblioteką i choć nie wyglądamy na żarliwych czytelników, a nasze objuczone rowery blokują nieco wejście, to za sprawą naszych śmieszków, zostajemy przyjęci z otwartymi ramionami przez 3 urocze pracownice biblioteki. Dostajemy 3 kokosy do picia, pozujemy do zdjęć, poznajemy lankijski alfabet, a na koniec Hania dostaje ręcznie robiona lalę. Styropianowa spódnica pełna szpilek kiepsko układa się w sakwie, ale odtąd mamy nowego pasażera.
Droga po przerwie
Zapał mniejszy, upał większy. Mania ponownie ucina sobie drzemkę, dołącza do niej też Hania. Ach, szkoda, ze przerywany rytm poranny nie pozwolił jej na wcześniejsze drzemanie (będzie szaleć do 22!) No ale znów mamy spokojną godzinę pedałowania, z założenia bez zatrzymania. Mijamy może jakąś piękną świątynię hinduistyczną, której stożkowata plątanina rzeźb prosi o chwilę uwagi i podziwu, ale dziewczynki śpią, trzeba jechać, za chwilę być może miniemy kolejną ciekawostkę, nad którą tylko się zastanowimy, bo przecież Hania i Mania śpią. Ale co tam atrakcje, przecież jedziemy, chłoniemy, droga, mijanie, przestrzeń, zmysły, idealne tempo. Choć zatroskany ojciec zastanawia się, czy aby na pewno dziewczynkom nie za ciepło, czy sakwy nie blokują zanadto rowerowego wiatru? Matka zaś zastanawia się, czemu nie chce jej się robić zdjęć. Kiedyś, potrafiła gonić Wojciecha pod górkę, by uchwycić smaczki pobocza, a teraz tylko kilka ustawek, nudne kadry przyczepkowe, nie ma siły się zatrzymywać, wyciągać, chować. Trzeba oszczędzać energię w tym skwarze. Poza tym z obawy przed psami trzyma się blisko przyczepki. Pobudka maluchów zwiastuje kolejną przerwę, tym razem króciutką na rozprostowanie kości, na przekąskę, na ciastko kokosowe i odświeżenie bryzą ze spryskiwacza. Cieszymy się, że wymyśliliśmy ten prosty i radosny patent. Jest zabawa, jest ochłoda. Potem jeszcze pojenie z bidonów (ulubionych do picia!) i jedziemy w poszukiwaniu kwatery. Na szczęście tym razem pokój na nas czeka, a Hania zastanawia się jakiego koloru będzie moskitiera (różoweeeego ??). Dobrze wiedzieć, że nie spędzimy dodatkowej męczącej godziny w upale na poszukiwaniu lokum do spania. A ostatnie kilometry dają znać o zmęczeniu materiału. Hania chce “coś”, albo banana, albo ciastko, albo soczek, Mania oczywiście jej wtóruje krzycząc “AAaaaaam”. Ale czasem nas zadziwiają, jak ramię w ramię, w siostrzanej komitywie coś tam sobie gadają, przytulają, liczą paluszki, dzielą się kawałkiem zbożowego ciastka, poją wodą z bidonu. Fajnie jest mieć rodzeństwo w drodze. Za chwil kilka będa razem szaleć w pokoju, a my cieszymy się, że umkniemy tropikalnemu deszczowi, który znowu zaczyna się o 14!
Popołudnie i dni wolne rowerowo
Kolejny rowerowy dzień za nami. Umorusane dziewczynki opanowują pokój, Mania wspina się na łóżko, Hania bada kolor łazienki i moskitiery, ja badam gekony za zasłoną i karaluchy pod łóżkiem, Wojtek bezpieczną przestrzeń dla rowerów i przyczepki. Pokój zapełnia się sakwami, z których płynnie wylewa się rzeka potrzebnych na dziś rzeczy. Przyjechaliśmy wyjątkowo wcześnie i mamy przed sobą odprężający dzień plażowy, lub dotarliśmy wyjątkowo późno, w dodatku mokrzy od górskiego deszczu i nie mamy ochoty na zwiedzanie okolicy. Grunt, że dojechaliśmy, a przed nami 2 dni odpoczynku i poznawanie lokalnych klimatów. W dodatku bez syndromu “ufo” Turysta zsiadający z roweru z dziećmi w przyczepce w niektórych częściach świata jest bliżej ludzi, w niektórych zaś jest ciałem astralnym i musi pokazać, że poza tym jest normalnym człowiekiem Także w wersji “normalnej” pójdziemy do najważniejszej świątyni buddystów, albo pojedziemy autobusem do fabryki herbaty, innym razem spotkamy się z polską rodziną w drodze, lub pójdziemy na plac zabaw, a może na zakupy, a może na targ, a może po prostu nad morze? A może pogapimy się na tropikalny deszcz, co ostentacyjnie pokazuje, kto tu rządzi. I odpowiemy na wiele pytań Hani, którą tyle dziwi.
Wieczór
Łóżko staje się centrum życia rodzinnego. A łóżko lankijske jest szerokie. Na łóżku odbywają się najlepsze zabawy, dyskusje rodzinne, przegląd garderoby i jej wieczne suszenie (wilgoć!), łóżko to też jadalnia, miejsce tworzenia zapisków z podróży, planowanie trasy. Pierwszy rzut oka na pokój pokazuje, że moskitiery brak i trzeba będzie naprędce zamontować nasza siatkę. Poza tym nad oknami w łazience są szpary na zewnątrz i upieram się, żeby Wojtek zakleił je przy użyciu pieluchy tetrowej i taśmy (…bo komary!?!). Dodatkowo łóżko jest wysokie, więc musimy je zabezpieczyć dookoła sakwami i dostępnymi sprzętami, żeby wariujące dziewczyny nie fiknęły z niego kozła. A wariują w rytm muzyki, szczególnie gdy włączamy nasze swojskie przeboje. Wojtek pompuje materac, ja kombinuję kolację. Wspaniale, ostała się jeszcze kasza kuskus, która ze startym mango smakuje wybornie… ale nie Hani, która marudzi, że chce z jogurtem. Dostaje jogurt z bułką i zadowolona. Mania już zmęczona, tarciem oczek daje mamie znać, że pora spać. Karmię więc Manię i prawie zasypiam przy kołysankach-utulankach, na szczęście prędzej zasypiają dziewczynki zmęczone wielością wrażeń. Wojtek w tym czasie rusza do centrum miasteczka po zakupy, których nie zdążyliśmy zrobić wcześniej. To jego 5 minut wolnej głowy od rodzinnego galimatiasu i muśnięcie wieczornych klimatów miasta. Małe fabryki chaosu śpią, więc możemy zacząć etap “pakowanie” lub też przelać impresje dnia na papier, zanim kolejna porcja wrażeń wyprze je z pamięci. Dziś jednak oczy zamykają się szybciej i żadna myśl nie spłynie na papier. Może jutro się uda. Tymczasem dobranoc.
A tutaj kilka uwag praktycznych…
Leave A Reply