Pojechał Wojciech na wakacje z trzema dziewczynami A każda z innym atrybutem podróżniczym – Marianka ze smoczkiem, Hania z lizakiem (ze źdrowym ciukrem!) , Justa z aparatem 😉 Bardzo długo nie byliśmy gdzieś dalej, m.in. przez uciążliwości losu, więc po raz pierwszy chyba nie mieliśmy wielkich oczekiwań wobec miejsca, do którego podróżujemy. Chcieliśmy po prostu pobyć w drodze w powiększonym składzie i sprawdzić jak się w tym odnajdujemy. A że lubimy góry, słońce, kolor turkusowy (Wojtek w końcu zapamięta ;), a Hania tarzanie się w piachu, to padło na Kretę (aha, lubimy też tanie loty ;). Obawialiśmy się, że Kreta mało w naszym stylu i będzie nam brakowało lokalnych interakcji. W końcu 3 mln turystów rocznie na takim skrawku lądu robi swoje. Dlatego tym razem skupiliśmy się bardziej na własnym stadku
Mieliśmy na to niecałe 2 tygodnie. Spakowaliśmy namiot, foteliki samochodowe i ruszyliśmy w kierunku Wrocławia na lotnisko.

Portret rodzinny ze schroniska Kallergi w Górach Białych
Jak nam było? Pierwsze dni intensywnie, chłonęliśmy wszystko ze świeżym zapałem, choć bywało męcząco – trzeba było wpaść w rytm, poznać się w podróży. Hania to już bardzo świadoma osóbka, w dodatku w okresie intensywnej ekspresji swej silnej osobowości. I tak naprawdę to ona absorbowała większość naszej uwagi. Marianka dość płynnie wpadła w rytm podróży. Jej potrzeby można było spełniać w bardzo elastyczny sposób – spanie i usypianie przy piersi gdziekolwiek, a ruch na podręcznym kocyku rozkładanym w różnych miejscach. Najmniej lubiła długie przejazdy autem. Zdarzyły nam się takie 2 dni, kiedy limit drzemek dziennych wyczerpał się na długo przed planowanym miejscem noclegu, a zabawy samochodowe już nie bawiły.
Po dostrojeniu się do rytmu było nam już tylko pięknie! Codziennie mieliśmy jakąś przygodę, coś co nas zaskoczyło, ucieszyło, zadziwiło… czyli kwintesencja podróży Raczej nie nastawialiśmy się na “must see” – ot jechaliśmy gdzieś – czasem były to większe lub mniejsze przewodnikowe atrakcje, czasem przypadkowości po drodze. Ale to były tylko punkty zaczepienia, bo najbardziej cieszyliśmy się po prostu z byciem razem. Pod koniec wyjazdu zauważyliśmy, że nasze podróże ewoluowały w myśl “być, nie zwiedzać” – mniej zabytków, więcej wolnego bycia i przyglądania się miejscom.

W drodze do schroniska Kallergi, Góry Białe
“Czy wypoczęliśmy?” – takie pytanie słyszeliśmy z różnych miejsc po powrocie Że z namiotem i nie stacjonarnie? Po chwili zastanowienia odpowiedź układała się w stylu – odpoczęliśmy od codzienności, naładowaliśmy głowę nową estetyką, zapachami, dźwiękami… i o dziwo wyspaliśmy się. Bo dziewczyny w namiocie spały lepiej niż w domu. Natomiast cała reszta na wyjeździe, to jak w życiu codziennym – trzeba wstać rano, zorganizować jedzenie, zabawy, zapewnić podstawowe potrzeby. Tyle, że wszystko to w nowym miejscu, co czasem ułatwia sprawę, a czasem nie. Z dwójką dzieci podróżuje się nieco trudniej, bo zwyczajnie brakuje rąk. Mimo wszystko Juście udało się robić zdjęcia z Marianką w nosidle na brzuchu, a nawet dodatkowo kręciła film… co Wojciech komentował “Jesteś kosmitką 😉 “
“A czy dzieciom się podobało?”. Cóż, mieć dwoje rodziców pod ręką non stop, nowe wrażenia, brak ciągłego sufitu nad głową i tych samych zabawek – to musiało się podobać. “No dobra, ale coś musiało być nie tak?”. A pewnie, jak to w życiu, ideał nie trwa wiecznie. Czasem za długo w aucie, za krótko na placu zabaw, za wcześnie spać, co innego jeść niż akurat do zjedzenia jest, nawał zmiennych humorów. Koniec końców, nowe wrażenia powodują bilans dodatni, co niewątpliwie przełożyło się na nabycie nowych umiejętności po powrocie. Marianka zaczęła intensywnie pełzać i siadać, a Hania nauczyła się sama startować na rowerze. Wystarczyło dostarczenie nowych bodźców :)))))

Sióstr kontakt intensywny, codzienny, nieprzerwany przedszkolem Hani, w relacji pomocny :)
Przemieszczanie czyli jak to jest w drodze.
Najtrudniejszy moment to lotniska – biegająca i rozemocjonowana Hania, Mania w nosidle, 10 pakunków, kolejki, przymus bycia tu, a nie tam… Szczególnie męczący był lot powrotny z lądowaniem o 23, bo Hania nie chciała zasnąć, a jak już się zdecydowała spać, to trzeba było się zapiąć do lądowania i były płacze. Resztę przemieszczania się załatwiło wynajęte auto + nóżki Hani + nosidło dla Mani. Staraliśmy się jechać, kiedy Mania chciała spać. Ale różnie nam to wychodziło…

1 bagaż rejestrowany, 3 duże podręczne, 3 małe podręczne, 1 torba niemowlaka, 2 foteliki samochodowe. Wagowo nie było problemu, gorzej z objętością, wszak cały sprzęt kempingowy zajmuje trochę miejsca…

Lotnisko we Wrocławiu wspominamy dobrze, cała akcja poszła sprawnie. Gorzej było na lotnisku w Chani, gdzie popołudniowe zmęczenie dało o sobie znać i dzieci dokazywały.

Zawsze chcieliśmy polecieć z Hanią do CHANI. Witaj przygodo!

Matka centrum rozdzielczo-nadawcze, zawsze w gotowości do spełniania potrzeb rodziny ;-)

Wszystkie drogi prowadziły do Hani. Góry w centrum wyspy skłaniały do wybrania głównych dróg, często na około. Ponieważ nie lubimy się wracać, to często wybieraliśmy drogi górskie, pokręcone… ale za to bardzo widokowe. Na szczęście choroby lokomocyjnej nie było!

Przystanek gdzieś w górach po lokalne specjały

Dzieci śpią, trzeba jechać! Tu nieopatrznie zrobiliśmy sobie przerwę na zwiedzanie, licząc na to, że znajdziemy nocleg na dziko gdzieś w okolicy. Do noclegu było jednak daleko, jazdy autem za dużo i był to najtrudniejszy dzień całego wyjazdu

Laguna Balos. Schodzi się do niej ok 30 minut po kamiennych stopniach, wchodzi odpowiednio dłużej. W upalny dzień, z pakunkami plażowymi, dzieckiem na barana tudzież w nosidle był to poważny wysiłek. Dało w kość, ale laguna i turkusy przepiękne!

I tak Wojciech został baranem- w pierwszych dniach wyjazdu Hania nie była jeszcze przekonana do samodzielnego tuptania w dużych ilościach.

Choć często, w przypływie energii, zwiedzała biegiem :)

Przełom nastąpił w górach… Nie mieliśmy nosidła dla Hani, Wojtek targał na plecach wielki plecak, ja mały i Manię na brzuchu – nie było innej opcji jak samodzielne tuptanie i dobry system motywacyjny. Po prostu wymyśliliśmy Hani świetną zabawę, idealną dla naszej gaduły – rozmawianie z drzewami obudzonymi rzuconym kamyczkiem. Nie sądziliśmy jednak, że zajmie ją to na tak długo! I tak w 3 godziny udało się dotrzeć do schroniska, a następnego dnia zejść.

Droga do schroniska szeroka, wygodna dla małego piechura

Mania połowę drogi przespała, połowę rozglądała się i wdychała z przejęciem podmuchy wiatru

Matka objuczona W tle cudna zatoczka, i maleńka plaża z zejściem po stromym zboczu i skałach. Kolejne wyzwanie i trening mięśni.
Atrakcje, zabawa!
Nieczęsto szukamy specjalnych atrakcji, bo atrakcje leżą na ulicy, chodzą ulicą… wszędzie gdzie byliśmy Hania znajdowała coś, co ją zajmowało. Dla Mani natomiast atrakcyjne było po prostu bycie z nami i wszystkie nowości pobudzające jej zmysły. Na początku dużą atrakcją były nowe przedmioty, pomarańcze rosnące na drzewach, kwitnące oliwki, kozy oraz zaczepianie ludzi na ulicy lub przez okno naszego samochodu i krzyczenie “Jasiuuu!” czyli Jassu (gr. cześć). Wystarczyło wyposażyć Hanię w jedno słowo, by oswoiła każdego napotkanego na drodze

Place zabaw są super miejscem gdzie można poobserwować lokalne klimaty, w czasie gdy dzieci oddają się różnym uciechom. Hania hasa na huśtawce w Chani ( idealne zdanie na dyktando ;-)

Zwiedzamy = biegamy.

Ewentualnie skaczemy. 3,5 latek to energia czasem nie do ogarnięcia ;-)

Postać chwilę na parapecie – mała estetka zachęcona opowieściami mamy o turkusowym okienku chętnie pozowała do zdjęć…

Posiedzieć na wysokim murku – portret kreteński klasyczny

Potrzymać samodzielnie siostrę :-)

Ale najwięcej frajdy było na plaży! Laguna Balos

Jesteśmy żóltodziobami plażowymi. Poza Bałtykiem mało znamy takie miejsca. Dlatego pierwszy dzień na plaży był dla nas nauczką. Mokry piasek wydawał nam się świetną opcją- Hania będzie miała zabawę i nie będzie problemu z wszędobylskim piachem….tymczasem w ciagu kilku minut całość naszego majdanu była do suszenia i wykręcania z wody ;-)

Kawałek cienia to luksus dla niemowlaka schowanego w namiociku. Super rozwiązanie, bardzo polecamy! Marianka była w nim przeszczęśliwa. Kreta okazała się dość wietrzna, szczególnie jej południowa część. Więc namiocik idealnie chronił od wiatru, piachu i słońca.

Plaża kamienista z dziećmi ? Pewnie, że tak! Mandale z kamieni, segregowanie, rozmawianie kamieniami… pomysłów nie brakowało!

Kolor wody bardzo się podobał, ale nie na tyle by się wykąpać. O tej porze roku woda podobna do tej w wakacyjnym Bałtyku, czyli dla Hani za zimno. Mania, która kocha wodę, miała swoje małe (a może wielkie?) radości.

A tu taka alternatywa dla piachu. Ośnieżone szczyty widzieliśmy z plaż, ale robienie śnieżek na Krecie to było dopiero przeżycie!

Kościółki Hania bardzo lubiła, nawet czasem zachwyciła się kolorowymi freskami lub westchnęła aktorsko cytując rodziców “Pięęękne”

Ten rytuał zachował się po Gruzji

Inne dzieci, czyli zawsze dobre towarzystwo. Zdarzyło nam się też spotkać dawno nie widzianych znajomych z dwójką dzieci … a do lokalnych kontaktów wystarczyło “Jassu” czyli greckie “Cześć” i piłka.

Portret porównawczy etapu rozwojowego. Hania 3,5 roku- żywioł i ekspresja, Mania 6 mc – luz i cieszenie się do wszystkiego :)
Jedzenie
Mania stołowała się w najlepszym barze mlecznym pod greckim słońcem Wprawdzie w momencie wyjazdu skończyła 6 mc, ale nie wprowadzaliśmy nic nowego do jej jadłospisu. Do czasu, aż sama zaczęła o to prosić. Więc spróbowała kilku greckich specjałów. Śniadanie Hani i nas wszystkich załatwialiśmy ekspresową owsianką z lokalnymi dodatkami, obiadokolację zabraliśmy z Polski- kasza kuskus rulez + sos pomidorowy + coś lokalnego, w tym wypadku ulubione oliwki. Reszta to knajpiane przysmaki, kanapki, owoce, przegryzki. I oczywiście najlepszy sok pomarańczowy, jaki Hania piła w życiu.

Dziarski krok w stronę tawerny – naszego codziennego przystanku na kawę lub sałatkę grecką

Testowaliśmy wiele wersji picia kawy z dwójką maluchów. Nad jeziorem Kournas znaleźliśmy tawernę z huśtawką i leżakami – miejscówka idealna :)

Ulubionym napojem Hani był świeżo wyciskany sok z pomarańczy. Tutaj w bardzo lokalnym kafenionie.

Dakos, czyli podsmażona kanapka z fetą, oliwkami i pomidorami nie zasmakowały Hani. Nie dziwimy się zresztą, bo strasznie była twarda. Ukochanymi oliwkami, w wersji z pestką też była rozczarowana. Hmm, sprawę ratowały pomarańcze, banany i czasem jogurt grecki z miodem ;-)

A Marianeczka luz blues i mleko gdziekolwiek :)

Ale, ale…szybko wyczuła, że stół nie służy tylko do leżenia, że rodzice i Hania coś jedzą, więc rączki rwały się do jedzenia, że hej!

Rozszerzanie diety zaczęliśmy więc na wyjeździe. Najbardziej smakowały skórki chleba.

Czasem jedzenie to było wyzwanie dnia ;-)

Mania się stołuje

Idylliczny kumpelski obrazek sióstr :)
Kemping/Spanie
Na Krecie spędziliśmy 11 nocy. Spaliśmy w 7 miejscach, głównie na kempingach, raz w schronisku i raz w domku z Airbnb.

Namiot to jest to! Dziewczynkom dobrze się spało, więc i rodzicom, mimo awarii maty samopompującej też nieźle.

Dom rodzinny czteroosobowy – tak o namiocie mówiła Hania.

Mycie z atrakcjami, pompowanego basenika użyliśmy raz w tym celu.

Dzięki temu namiocikowi mieliśmy spokojne spanie, choć trochę mniej miejsca dla pozostałej trójki w namiocie.

Hania chętnie pomagała w aktywnościach kempingowych

Kempingi kreteńskie są bardzo przyjemne, zielone, kameralne, o tej porze roku prawie puste.

A ten kemping, największy z odwiedzanych (Chania) miał nawet basen w pakiecie i to było jedyne Hani pluskanie na wyjeździe :)

Plac zabaw na kempingu. Tu zostajemy, zdecydowała Hania :)

Jeden nocleg wypadł nam w schronisku. Piętrowe łóżka zrobiły furorę. Mania spała na górze, oczywiście w swoim namiociku obok mamy.

Nasz grecki domek, nocleg na 2 pierwsze noce zarezerwowaliśmy przez portal Airbnb – na oswojenie nowej rzeczywistości :)

Mania ranny ptaszek po przestawieniu na czas grecki budziła nas ok 6.30. Mistrz drugiego planu prezentuje co o tym sądzi ;-)

Czynności około kempingowe bardzo ważne – wianki dla córek. Tytułem zakończenia :)
Krótkie info praktyczne:
Mieliśmy ze sobą dwa foteliki dla dziewczyn, które w Ryanairze można przewieźć za darmo, 3 bagaże podręczne duże, 3 małe, 1 torba z akcesoriami dla niemowlaka oraz 1 bagaż rejestrowany. I mieliśmy spory problem, żeby zmieścić się objętościowo. Nie obyło się bez szybkich przepaków na lotnisku. Ze sprzętu dedykowanego dzieciom wzięliśmy namiocik Deryan dla Marianki, pompowany mini basenik do kąpieli (7 zł w Auchan), który był już z nami w Chorwacji, oraz nosidło Tula.
Kreteńska wiosna wydaje nam się bardzo dobrym terminem na podróż z dziećmi – wszystko kwitnie, pomarańcze na drzewach, przyjazne temperatury (choć były 2 dni upału 30 st.), brak tłumów, no i taniej. Utrudnienia pogodowe to jeden deszczowy dzień i dość mocny wiatr, który towarzyszył nam przez połowę naszego wyjazdu. Ale taki urok wyspiarski
10 Comments
Baaardzo pozytywne zdjęcia. Ile w nich słońca i miłości!Czekam na kolejne :))
Super blog!:) A na zdjęciach rozpoznałam znajomą twarz z IBM sprzed 8 lat
Ewelina! Ale miło, cześć :))
super wyjazd i świetne zdjęcie, my we wrześniu wybieramy się na Sardynie z dzieciakami w podobnym wieku, tylko my właśnie ze względu na ilość potrzebnego sprzętu
zdecydowaliśmy sie na auto i prom. Napiszcie proszę jakiej firmy mieliście ten namiocik dla malutkiej – fajna sprawa. 
Sardynia piękna, siostra od lat mnie namawia, może kiedyś w końcu się uda
Namiocik Deryan, na końcu wpisu jest link do sklepu. Pozdrowienia!
Tak, Kreta ekstra! Na tak małej przestrzeni ogromna różnorodność. I przyjazne miejsce do pierwszej przygody w czwórkę
Piękne te Wasze zdjęcia! Zdecydowanie zachęcają do odwiedzenia Krety 😉
Dzięki Łukasz! NA razie dużo dziewczyn na zdjęciach, a w kolejnym wpisie będą krajobrazy
Zdecydowanie malownicza, różnorodna wyspa!